sobota, 30 października 2010

DIEGO MARADONA. Legenda na zakręcie




Jestem zdesperowany. Dałbym sobie uciąć rękę, byle tylko znów prowadzić reprezentację Argentyny – wyznał niedawno Diego Armando Maradona. Ikona. Legenda. Hołubiony przez masy. Wynoszony na piedestał. 30 października skończy 50 lat. I jest na życiowym zakręcie.

Na początku września „Boski” wpadł na genialny pomysł. W dniu swoich urodzin chciał zorganizować w Neapolu mecz, w którym udział wzięliby jego byli koledzy z Napoli. – Dostałem już wszystko: rodzinę, którą uwielbiam, fantastyczną karierę. I dziś nie potrzebuję nic, nawet pieniędzy. Moim jedynym marzeniem jest powrót do Neapolu, aby na nowo uścisnąć to miasto oraz ludzi, którzy nigdy o mnie nie zapomnieli – mówił Diego. Nie wiadomo jednak czy do rzeczonego wydarzenia w ogóle dojdzie, bo w kwestii meczu nagle zapadła głucha cisza. – Z Maradoną nigdy nic nie jest pewne. Ale raczej skończy się na pomyśle – odpowiadali pytani przeze mnie argentyńscy dziennikarze na pięć dni przed wyznaczoną datą.
Włosi uwielbiają Maradonę, który na stadionie San Paolo spędził siedem sezonów, zdobył m.in. dwukrotnie mistrzostwo Włoch i Puchar UEFA. Tydzień temu „Corriere dello Sport” opublikował ankietę, w której 100 postaci włoskiego futbolu, świata rozrywki oraz dziennikarze, miało wskazać lepszego z dwójki: Maradona – Pele. Przygniatającą większością głosów (64 do 36) zwyciężył Argentyńczyk, za którym opowiedzieli się m.in. Rafa Benitez, Maximiliano Allegri, Roberto Mancini, Gianluca Pagliuca, Salvatore Schillaci czy Sinisa Mihajlović.

Kronika występków
Powrót byłego selekcjonera Albiceleste do Italii wiązałby się jednak ze sporym ryzykiem. Maradona jest winny włoskiemu fiskusowi 37 milionów euro (z czego 24 mln to odsetki). Equitalia, firma ściągająca podatki, wydała nawet specjalne oświadczenie: „Chociaż Maradona był wielkim piłkarzem i kibice nadal go kochają, nie oznacza to jednak, że przysługują mu inne niż pozostałym prawa. Jest winny pieniądze wszystkim Włochom”. Fiskus jest czujny i przy każdej sposobności zabiera „Boskiemu” to, co mu się należy. W 2006 roku skonfiskowano mu wart 11 tysięcy euro zegarek, a we wrześniu 2009 – brylantowe kolczyki.
Niezapłacone podatki to tylko wierzchołek góry lodowej jego występków. – Mój ojciec nauczył mnie wszystkiego, co mógł. Starał się wychować mnie na porządnego człowieka, ale jak pokazało życie, byłem złym uczniem – opowiadał w jednym z wywiadów. – Gdy miałem 22 lata po raz pierwszy zażyłem kokainę. Z ciekawości. I było mi niedobrze. Ale od sześciu lat już niczego nie biorę – zarzeka się El Pelusa. W 2004 roku przez alkohol i narkotyki był nawet bliski śmierci. W stanie śpiączki trafił na oddział intensywnej terapii, tysiące fanów dniem i nocą koczowało pod szpitalem w oczekiwaniu na wieści, a cała Argentyna modliła się za swego bohatera. – Byłem martwy – mówił Maradona. – To moje córki dały mi siłę i powód, aby walczyć i każdego ranka wstawać z łóżka.
Podczas jego pięknej piłkarskiej kariery narkotyki mieszały się z niedozwolonymi substancjami. Na mistrzostwach świata w 1994 roku wynik kontroli antydopingowej okazał się pozytywny, a on został zdyskwalifikowany na 15 miesięcy. Nigdy później nie włożył już biało-błękitnej koszulki. – Nawet gdybym wiedział jak skończy się ta historia, bez wahania powtórzyłbym to raz jeszcze. Żeby nie było żadnych wątpliwości – przyznał, chociaż wspomina tamten dzień, jako ten, w którym „ucięto mu nogi”. Zresztą to nie był pierwszy raz. W 1991 roku, kiedy jeszcze grał w Napoli, w jego organizmie wykryto kokainę. W popłochu uciekł do Argentyny. Przez lata wytaczano mu procesy o ustalenie ojcostwa. Atakował dziennikarzy, nie tylko słowami, ale i czynami, we Włoszech strzelając do nich z wiatrówki. Podobno miał też powiązania z kamorrą…

Postać tragiczna
Czy mógł upaść jeszcze niżej? Mógł. Obejmując reprezentację. To była bardzo ryzykowna decyzja: albo odniesie sukces i zasłuży na drugi, tym razem trenerski, pomnik, albo z hukiem spadnie z piedestału. Półtora roku na stanowisku selekcjonera to seria wzlotów i upadków. Mimo że był narodowym idolem, wielu rodaków nie wróżyło mu wielkiej kariery na trenerskiej ławce, głównie ze względu na brak doświadczenia. Eliminacje do mundialu okazały się pasmem bolesnych porażek. Awans został wywalczony cudem w ostatnim meczu. To właśnie wtedy, dotąd znoszący krytykę ze stoickim spokojem Maradona eksplodował, pokazując światu swoje grubiańskie i odrażające oblicze i przynosząc wstyd swemu krajowi. Triumfował, ale – jak się okazało – tylko na chwilę. Reprezentacja na mundialu została dotkliwie upokorzona w ćwierćfinale przez Niemców. „Boski” był bezradny. Do winy się nie poczuwa. Ma żal o dymisję. Chce wrócić. – Nie oglądam meczów reprezentacji. Nie mogę. Rozmawiam z niektórymi piłkarzami i przepraszam ich za to, że nie mogę ich oglądać. Niedobrze mi od tego wszystkiego – przyznaje, obrażając nie tylko szefa argentyńskiej federacji piłkarskiej i byłych współpracowników, ale też swego następcę. – Batisty nie znają nawet w Urugwaju – mówi ze znaną sobie ironią o byłym koledze z reprezentacji.
Niepokorny, kontrowersyjny, nieprzewidywalny. Futbolowy geniusz, który swoimi zagraniami wprawiał w osłupienie cały świat. Potępiany za słynną „rękę Boga” z mundialu w Meksyku i wielbiony za akcję stulecia przeprowadzoną chwilę później. Zagorzały wróg amerykańskiego rządu i przyjaciel Fidela Castro (jego podobiznę wytatuował sobie na łydce), zafascynowany Che Guevarą (jego wizerunek z kolei z dumą nosi na ramieniu), będący w komitywie z Hugo Chavezem, Evo Moralesem i małżeństwem Kirchner. Maradona to na pewno postać niejednoznaczna. Postać tragiczna. Gdyby nie istniał, należałoby go wymyślić.

Barbara Bardadyn
Październik 2010

sobota, 16 października 2010

SERGIO BATISTA




Selekcjoner reprezentacji Argentyny jest zupełnym przeciwieństwem swego poprzednika Diego Maradony. Nie wywołuje skandali, dziennikarzy traktuje z szacunkiem i, co najważniejsze, posiada doświadczenie w trenerskiej materii, a nawet znaczne sukcesy. Jest jednak coś, co łączy dawnych kolegów z drużyny narodowej i wychowanków Argentinos Juniors. Obaj byli uzależnieni od kokainy.


Zacząłem brać po śmierci mojego ojca – wyznał kilka lat temu Sergio Batista. – Czułem się zagubiony, brakowało mi czegoś ważnego. Zupełnie się załamałem się i przestałem nawet grać w piłkę – mówił El Checho.
Był rok 1991. – Mój ojciec nie opuszczał żadnego mojego treningu. Za każdym razem krytykował, nawet kiedy grałem bardzo dobrze. Zawsze coś korygował. Po raz ostatni widziałem go na boisku Argentinos. Podczas ćwiczeń nagle dostałem bólu w pasie, a on zaczął na mnie krzyczeć, bym jak najszybciej poszedł do lekarza. Tak zrobiłem. W tym czasie on zmarł z powodu tętniaka. To był dla mnie potężny cios. Był moim jedynym bastionem, piłkarską wyrocznią. A gdy go zabrakło… na domiar złego, trzy lata później zmarła moja mama – opowiadał Batista.

Oczyszczenie w Japonii
Kokaina stała się jedynym sposobem na to, by zapomnieć. – To był najgorszy moment w moim życiu. Przez rok nie robiłem absolutnie nic – mówił. Lekarstwem okazał się wyjazd do Japonii, do klubu Tosu Futures. Tam przeszedł intensywną kurację odwykową. – To przez narkotyki chciałem wyjechać z Argentyny. Nic mnie nie obchodziło, nic mnie tu nie trzymało. Propozycję dostałem w środę, a w sobotę już byłem w Tokio. Jestem wdzięczny losowi za Japonię. Tam mogłem uwolnić się od śmieci, pośród których żyłem – wspominał obecny selekcjoner Albiceleste.
W Japonii rozpoczął też pracę w roli szkoleniowca. – W drugim sezonie byłem jednocześnie piłkarzem i trenerem. Znałem już podstawowe zwroty w języku japońskim, ale przy odprawach obecny był tłumacz. Czasem zawodnicy patrzyli na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby chcieli zapytać: „co on, do diabła, do mnie mówi?” – opowiadał Batista. W Fokuoka Blux był asystentem Jorge Olguina. – Graliśmy razem w Argentinos, znałem doskonale jego sposób myślenia. Zdobyliśmy mistrzostwo na pięć kolejek przed końcem sezonu. Miał doskonały kontakt z zawodnikami, z łatwością potrafił do nich dotrzeć – wspominał Olguin.
Po powrocie do Argentyny Sergio Batista wrócił na boisko i przez dwa lata grał w barwach All Boys, klubu któremu kibicował w dzieciństwie. W 1999 roku został trenerem pierwszej drużyny, jednak zaległości finansowe wobec piłkarzy, doprowadziły do spięć na linii dyrekcja – szkoleniowiec. Odszedł po czterech kolejkach. – Mówią, że zostałem zwolniony, a to nie prawda. Nikt mnie nie wyrzucił. Sam zrezygnowałem. Wiem, że mogę spać spokojnie – opowiadał.
W tym czasie federacja argentyńska zawiesiła go na rok za ubliżanie arbitrowi, który wypominał mu jego uzależnienie od narkotyków. – Chciałem tylko, by ludzie wiedzieli, że nie mam już nic wspólnego z tymi używkami, chciałem też przestrzec młodzież, żeby zrozumiała jak wiele się traci biorąc narkotyki – bronił się El Checho.

Sukces w Pekinie
Po odbyciu kary wyjechał do Urugwaju, gdzie związał się z występującą w Copa Libertadores drużyną Bella Vista. Po roku wrócił jednak do Argentinos Juniors. W rozgrywkach Clausura 2001 zajął czwarte miejsce, ale już rok później przedostatnie. Następnie krótko pracował w klubie Talleres z Cordoby, miał oferty z Independiente, z Colon, z ekwadorskiego Emelec, dostał nawet propozycję poprowadzenia reprezentacji Boliwii, ale ostatecznie znów wrócił do Argentinos. Awansował z drużyną do Primera Division, ale w trakcie kolejnego sezonu musiał zrezygnować. Objął Nueva Chicago, gdzie też nie szło mu najlepiej. Na 102 możliwe punkty zdobył 35. W 2006 został asystentem w San Lorenzo, później prowadził Godoy Cruz, z którym wywalczył awans do najwyższej klasy rozgrywkowej.
Przełomem w trenerskiej karierze Sergio Batisty okazał się rok 2008. Federacja zaproponowała mu stanowisko selekcjonera reprezentacji U-20 i drużyny olimpijskiej. Nie wahał się ani chwili. – Oferta pojawiła się jak grom z jasnego nieba. Nie spodziewałem się jej – przyznawał mistrz świata z 1986 roku.
Rozpoczął od efektownego zwycięstwa 5:0 nad Gwatemalą 6 lutego 2008 w meczu przygotowującym do igrzysk olimpijskich w Pekinie. – Moje życie bardzo się zmieniło. Nawiązałem kontakty z Jurgenem Klinsmannem i Rafą Benitezem, o czym nawet nie śniłem. Odkąd jestem w reprezentacji, ludzie chcą ze mną rozmawiać – mówił Batista.
Jego pierwszy wielki sukces nadszedł w Pekinie. Argentyna, która cztery lata wcześniej w Atenach pod wodzą Marcelo Bielsy zdobyła złoty medal, teraz także stanęła na najwyższym stopniu podium. W finale, dzięki bramce Angela di Marii, pokonała Nigerię.
Później jednak nie udało mu się wywalczyć awansu na mistrzostwa świata do lat 20 w Egipcie. – Nigdy nie mieliśmy mentalności zwycięzców. Zabrakło nam wszystkiego: dobrej gry, sprytu. Ale żeby było jasne, że to ja jestem za to odpowiedzialny – krytykował, przyjmując winę na siebie Batista.

Największe wyzwanie
Spekulowano, że może zostać asystentem Diego Maradony w pierwszej reprezentacji, jednak skończyło się tylko na pomyśle. Sam Batista przyznaje, że z Diego nie rozmawiał od trzech lat. Kiedy po dymisji „Boskiego”, został tymczasowym selekcjonerem., Maradona przy każdej sposobności starał się go obrazić. „Batisty nie znają nawet w Urugwaju”, „Jeśli przebierze się za Piňona Fijo (popularny argentyński komik), będzie bardziej szczęśliwy” – to tylko niektóre z jego ostatnich wypowiedzi.
– Nie mam problemu z Maradoną. W każdej chwili mogę usiąść z nim przy jednym stole i porozmawiać – odpowiadał El Checho.
Wygrał z Irlandią, sensacyjnie pokonał Hiszpanię, przegrał z Japonią. – Mam nadzieję, że nie będę oceniany przez pryzmat tych trzech meczów. Nie czuję się trenerem tymczasowym – mówił Batista. Wreszcie na początku listopada podpisał kontrakt obowiązujący do 2014 roku.  – Spoczywa na mnie ogromna odpowiedzialność, ale jestem szczęśliwy, bo oto spełnia się mój sen. Chcę wykorzystać tę szansę, a moim celem jest cel wszystkich rodaków: wygranie mundialu – zapowiedział. Przed nim ważna próba: 17 listopada w Katarze Albiceleste zmierzy się z największym rywalem – Brazylią.

Barbara Bardadyn
Październik 2010

piątek, 15 października 2010

EDMILSON




PRZEGLĄD SPORTOWY: Komentował pan dla Barςa TV wrześniowy mecz reprezentacji Brazylii z rezerwową drużyną Barcelony (3:0). Jakie wrażenie wywarł na panu zespół Mano Menezesa?
EDMILSON: To bardzo młoda drużyna, stworzona z zawodników o wysokich umiejętnościach i głodnych sukcesu. Dla trenera jest to nowe doświadczenie. Reprezentacja na pewno musi być perfekcyjnie przygotowana, abyśmy nie musieli wstydzić się na mundialu w 2014 roku, który organizujemy w Brazylii. Z tego co widzę, początek jest bardzo obiecujący.

PS: Czyli reprezentacja Canarinhos jest w dobrych rękach?
Tak. Mano rozpoczął od przebudowy drużyny. W pierwszych meczach nie wystąpili piłkarze, którzy grali na mistrzostwach światach, ale Maicon, Lucio i Julio Cesar na pewno wrócą do kadry, z kolei tacy zawodnicy jak Lucas, Pato czy Coutinho mają duże szanse, by wystąpić na następnym mundialu.

PS: Na mecze z Iranem i Ukrainą selekcjoner powołał pięciu zawodników, którzy byli w RPA: Nilmara, Robinho, Ramiresa, Thiago Silvę i Dani Alvesa. Sądzi pan, że wszyscy dotrwają w kadrze do 2014 roku?
W przypadku reprezentacji Brazylii jest to bardzo trudne. Mamy tak wielu znakomitych piłkarzy… To, że ktoś został powołany dwa, trzy razy, nie gwarantuje, że wystąpi na mundialu. Jest ogromna konkurencja. Ja byłem w reprezentacji przez siedem lat i zawsze musiałem ciężko trenować i ostro walczyć o swoje miejsce. Dlatego każdy piłkarz, który otrzymuje powołanie musi dawać z siebie wszystko i na treningach, i podczas meczów, aby mógł liczyć na kolejne telefony od selekcjonera.

PS: Ale takim zawodnikom jak Lucio, Maicon czy nawet Kaka, będzie trudno zagrać na kolejnym mundialu.
Za wcześnie, by to stwierdzać. Jeśli będą w bardzo dobrej formie i jeśli znajdzie się dla nich miejsce, mogą dać bardzo wiele naszej drużynie. Jestem za tym, by powoływać zawodników, którzy w danym momencie prezentują się najlepiej. Poza tym cała trójka ma wspaniałą przeszłość w reprezentacji i jeżeli będą cały czas grać na wysokim poziomie, nie widzę powodu, dla którego mieliby nie grać w drużynie narodowej na tak ważnym turnieju.  

PS: Ronaldinho mówi, że chciałby wystąpić na mundialu w 2014 i 2018 roku.
Wszystko zależy tylko od niego. On ma pełne zaufanie Brazylijczyków, jest uwielbiany. Jeśli utrzyma formę i będzie grał regularnie w klubie, czemu nie?

PS: Co sądzi pan o parze stoperów: Thiago Silva-David Luiz?
Obaj są bardzo młodymi obrońcami, ale jak na swój wiek już bardzo doświadczonymi. Obaj grają w ważnych europejskich klubach (Thiago – Milan, Luiz – Benfica – przyp. red.). Jednak ja cały czas trzymam się znakomitego duetu Lucio-Juan, którzy rozumieli się fantastycznie i byli ostoją defensywy. Mano Menezes próbuje teraz na tych pozycjach Thiago i Davida, którzy mają przed sobą wielką przyszłość, są bardzo silni fizycznie. Zobaczymy jak ułoży się ich współpraca, ale mam nadzieję, że wykorzystają swoją szansę.

PS: Filipe Luis czy Marcelo?
W tym momencie na pewno wybieram Marcelo, ponieważ Filipe Luis przez bardzo długi czas leczył kontuzję, dopiero teraz wrócił do gry, ale też jest bardzo dobrym zawodnikiem. Trenera na pewno czeka duży ból głowy z obsadą pozycji lewego obrońcy, bo jest jeszcze Andre Santos.

PS: Największą gwiazdą brazylijskiego futbolu jest w tej chwili Neymar, jednak jego zachowanie pozostawia wiele do życzenia. Ostatnio zwymyślał trenera i doprowadził do jego zwolnienia…
Cóż… na boisku jest to piłkarz zjawiskowy, o ogromnym potencjale, świetnie wyszkolony technicznie. Ale, jak w przypadku większości młodych osób, czasem postępuje niewłaściwie, popełnia błędy. Życie nauczy go pokory, pozwoli dojrzeć. Po ostatnich wydarzeniach pracownicy Santosu zwracają na niego jeszcze większą uwagę. Jestem pewien, że będzie wielkim piłkarzem i że przed nim jeszcze duże sukcesy i w klubie, i w reprezentacji.

PS: Skoro w Brazylii nie potrafią sobie z nim poradzić, może lepiej byłoby gdyby grał w Europie, gdzie słynący z twardej ręki trenerzy nauczyliby go pokory.
Ale w Brazylii również są tacy trenerzy, takim był pracujący w Santosie Dorival Junior. Zresztą podobne rzeczy mogłyby się zdarzyć w Saragossie, w Barcelonie czy Madrycie. Wszystko zależy od charakteru. Neymar nie jest przygotowany do gry w Europie, dlatego lepiej, by został w kraju. Poza tym on za wszystkie swoje występki musiał zapłacić. Uważam, że potrzebuje trochę więcej czasu, musi dojrzeć, być przygotowanym, by triumfować w Europie.

PS: A Paulo Henrique Ganso?
To zawodnik o zupełnie odmiennym charakterze niż Neymar. Jeśli chodzi o charakterystykę piłkarską znakomicie czuje się grając jako cofnięty napastnik albo pomocnik, zalicza mnóstwo asyst. Mimo że jest bardzo młody, widać u niego boiskową dojrzałość. Wielki piłkarz. Szkoda, że przytrafiła mu się ciężka kontuzja kolana, ponieważ przez to straci połowę sezonu.

PS: Mano Menezes odkurzył jogo bonito, jednak niektórzy uważają, że reprezentacja nadal powinna prezentować futbol pragmatyczny, który preferował Dunga.
Każdy trener ma swoją filozofię. Dunga wykonał w reprezentacji wspaniałą pracę. Wygrał Copa America i Puchar Konfederacji, zabrakło mu tylko szczęścia na mundialu. Być może nie dysponował odpowiednimi piłkarzami, by grać ładnie. Mano rzeczywiście wprowadził sporą zmianę, ale tę filozofię jogo bonito zaszczepił tylko w reprezentacji, bo pamiętam, że w Corinthians w ważnych meczach wystawiał nawet trzech defensywnych pomocników.

PS: Gdyby dziś Canarinhos zagrali z Argentyną, kto by zwyciężył?
Trudno powiedzieć. W ostatnich meczach zawsze wygrywała Brazylia, chociaż teraz wcale nie musiałaby być lepsza od Argentyny. Pewne jest jedno: byłby to znakomity mecz, bo nasze konfrontacje są zawsze pełne emocji, zaciętej walki od pierwszej do ostatniej minuty.

PS: Czy Real Saragossa to ostatni klub w pana karierze?
Nie wiem. Mam kontrakt do czerwca 2011, ale chciałbym pograć jeszcze rok dłużej. Dopóki będę miał motywację, by wstać rano i pójść na trening, dopóki futbol będzie sprawiał mi radość, dopóty będę grał.

PS: Chciałby pan jeszcze pograć w Brazylii?
W zeszłym roku występowałem w Palmeiras, jednak nie wspominam dobrze tego czasu. Walczyliśmy o mistrzostwo, ale pod koniec roztrwoniliśmy przewagę i ostatecznie zajęliśmy piąte miejsce w lidze. Poza tym miałem też problemy osobiste. Otrzymałem propozycję z Saragossy i zdecydowałem się wrócić do Hiszpanii. Często robię różne plany, ale ich realizacja zależy od Boga. Jeśli pojawiłaby się jakaś ciekawa oferta, na pewno wrócę.

PS: Do São Paulo?
Niewykluczone.

PS: Jest pan zaskoczony układem sił w Primera Division?
To jest dopiero początek sezonu, nie można niczego wyrokować. Zresztą wiedziałem, że ten sezon będzie zupełnie inny niż ubiegły, że nie będą rządzić Barcelona i Real Madryt. Widać było, ze pozostałe drużyny także były dobrze przygotowane i na razie to się potwierdza. Trzeba zaczekać do listopada, grudnia, aby stwierdzić, czy Real i Barςa będą walczyć o mistrzostwo.

PS: Czy rywale już wiedzą w jaki sposób należy grać z FCB i jak pokonać ten zespół?    
Porażka i remis na Camp Nou to były takie mecze, które zawsze mogą się przytrafić. Dziś nie ma już drużyn niepokonanych. Barςa nadal wyznaje tę samą filozofię gry. Nawet w zremisowanym spotkaniu z Mallorką stworzyła sobie mnóstwo okazji do zdobycia goli, ale udało się strzelić tylko jednego. To kwestia szczęścia.

PS: Zgodzi się pan, że drużyną, która gra najlepiej jest Valencia?
Cały czas uważam, że zdecydowanie ładniej gra Barcelona, a Valencia jest po prostu skuteczniejsza.

PS: Barςa zajmuje szczególne miejsce w pana sercu?
Nie. Mam sentyment do wszystkich drużyn, w których grałem, do ludzi z nimi związanych. Nie powiem złego słowa ani o Barcelonie, ani o Olympique Lyon.

PS: Czy te cztery sezony spędzone w Lyonie to najlepszy okres pańskiej kariery?
Każdy rok był ważny. Wtedy byłem bardzo młody, działo się wiele rzeczy, zdobywałem tytuły. Ale czas spędzony w Barcelonie również wspominam bardzo dobrze. W 2006 wygrałem mistrzostwo kraju i Champions League. Dzięki dobrej grze w Lyonie mogłem też odnieść sukces w Hiszpanii.

PS: Pamięta pan jeszcze Jacka Bąka, z którym grał we Francji?
Jacek? Oczywiście, że tak!

PS: Ostatnio w jednym z magazynów znalazła się jego „11” wszechczasów. W obronie umieścił pana wraz z Cafu, Franco Baresim i Roberto Carlosem.
Naprawdę? To bardzo miłe. Spędziłem z nim dwa czy trzy sezony. Kiedy trafiłem do Lyonu, on grał tam już od kilku lat. Był znakomitym obrońcą, o ogromnych umiejętnościach.

PS: Mówi, że zabierał mu pan miejsce w składzie.
Po prostu byłem wtedy w dobrej formie, to był ważny moment mojej kariery. Mieliśmy wielki zespół, zdobyliśmy trzy mistrzostwa z rzędu. Każdy dawał z siebie maksimum.

Rozmawiała Barbara Bardadyn
Październik 2010

czwartek, 7 października 2010

ANGEL DI MARÍA




Był pierwszym piłkarzem, o którego poprosił Jose Mourinho. – Podoba mi się. Posiada ogromny potencjał i może odnieść sukces w każdej lidze – mówił trener Realu. Angel di Maria, uznany za najlepszego zawodnika ligi portugalskiej w minionym sezonie, błyskawicznie zaskarbił sobie sympatię wymagającej publiczności na Santiago Bernabeu.

Di Maria nie jest typem goleadora, ale na początku sezonu to on był lekiem na strzelecką niemoc Cristiano Ronaldo i Gonzalo Higuaina, zdobywając m.in. bramkę na wagę trzech punktów w meczu z Auxerre. W ośmiu oficjalnych spotkaniach Realu Madryt zdobył trzy gole, udowadniając że nie bez powodu kosztował 25 milionów euro. Ale błysnął już w okresie przygotowawczym. Strzelił gola w spotkaniu z Herculesem Alicante, a później z Peňarolem Montevideo dał Królewskim prowadzenie i został wybrany zawodnikiem meczu.
– W ogóle mnie nie dziwi, że „Di” tak szybko zdobył zaufanie kibiców w Madrycie. Jest najlepszym piłkarzem spośród kupionych tego lata przez Real, a to dopiero początek – mówi Jorge Jesus, trener Benfiki Lizbona. – Angelito jest szybki, niezwykle trudno go zatrzymać. Uważam, że na swej pozycji jest najlepszy na świecie, a to wciąż bardzo młody zawodnik. U mnie nauczył się wielu zagadnień taktycznych, a teraz z Mourinho z dnia na dzień będzie rozwijał swoje umiejętności, bo pracuje z wielkim trenerem – dodaje szkoleniowiec Orłów.
– Czuję się jakbym nadal grał z przyjaciółmi z podwórka. Futbol sprawia mi radość. Tak gram i nie zamierzam niczego zmieniać – zapewnia Di Maria.

Sprzedany za 25 piłek
Do uprawiania futbolu został niejako zmuszony. Kiedy miał trzy lata lekarz stwierdził, że koniecznie musi zacząć uprawiać jakiś sport, ponieważ był zbyt nerwowy. Pierwsze kroki stawiał w dzielnicowym klubiku Atletico Torito, ale nie pograł tam długo. Szybko wypatrzyli go działacze Rosario Central, gdzie jako 7-latek trafił za… 25 piłek.
– Grałem dla zabawy, nie myślałem, by zająć się futbolem na poważnie. To, że dziś jestem tu, gdzie jestem, zawdzięczam tacie, który namówił mnie do profesjonalnego uprawiania futbolu – mówi. – Tata przez 16 lat pracował jako węglarz, ale kiedy zacząłem odnosić pierwsze sukcesy w Europie powiedziałem, że nie chcę, by dłużej pracował. Wcześniej często mu pomagałem. Rozdzielałem węgiel i pakowałem. Robiłem to od 13. roku życia aż do chwili, gdy zacząłem grać w Primera Division – wspomina Argentyńczyk.
W pierwszej drużynie Los Canallas zadebiutował w 2005 roku mając lat 17. Przez dwa lata zagrał w 36 meczach i strzelił sześć bramek. Przełomem dla El Fideo (chudzielec) okazały się mistrzostwa świata do lat 20. rozgrywane w 2007 w Kanadzie, gdzie Argentyna wywalczyła złoty medal. – Jechałem tam jako rezerwowy, a turniej skończyłem grając w wyjściowym składzie. W pięciu meczach strzeliłem trzy gole – wspomina Di Maria. – Później pojawiła się oferta z Benfiki. Nie zastanawiałem się ani chwili, bo dla argentyńskiego piłkarza skok do Europy jest bardzo ważny – mówi.
Zanim propozycję złożył klub z Estadio da Luz, pozyskaniem młodego skrzydłowego zainteresowany był Boca Juniors. Rosario borykało się wówczas z problemami finansowymi, a kwota proponowana przez Portugalczyków (8 mln dolarów) znacznie przebijała tę z Buenos Aires. W Benfice miał zastąpić Simão Sabrosę.
Pierwszych dwóch sezonów spędzonych w stolicy Portugalii nie wspomina najlepiej.
– Trenerzy, których miałem chyba nie za bardzo mnie lubili, bo albo zawsze byłem zmieniany, albo wchodziłem z ławki. Na szczęście wraz z przyjściem Jesusa wszystko się zmieniło – opowiada Di Maria. Warto dodać, że ci dwaj trenerzy to… Jose Antonio Camacho i Quique Sanchez Flores. Dziś ten ostatni nie może nachwalić się Argentyńczyka. – Posiada coś, co cechuje niewielu  zawodników: z piłką przy nodze jest niezwykle szybki. Poza tym perfekcyjnie czyta grę i zawsze znajdzie dla siebie wolną przestrzeń – mówi szkoleniowiec Atletico Madryt.
  To piłkarz zjawiskowy. Każdego dnia poprawia wiele aspektów swojej gry. To już nie jest ten Di Maria, który trzymał się tylko lewej strony. Teraz wchodzi w pole karne, pokazuje się do gry, w każdym pojedynku daje z siebie maksimum – komplementuje rodaka Maradona.

Uosobienie skromności
W reprezentacji zadebiutował miesiąc po zdobyciu złotego medalu na Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie, w meczu eliminacyjnym do mundialu z Paragwajem (1:1). O samym turnieju w RPA chciałby jak najszybciej zapomnieć. – Zaszkodziła nam presja – tłumaczy.
W odróżnieniu od większości Argentyńczyków,  pytany o idola nawet słowem nie wspomina o Boskim Diego. – Podziwiałem i podziwiam Cristiana Gonzaleza. W pewnym sensie to mój piłkarski ojciec. Tak jak ja jest skrzydłowym, grał w reprezentacji. Dziękuję Bogu, że miałem okazję występować razem z nim przez rok w Rosario Central. Bardzo dużo się od niego nauczyłem, jego rady okazały się bezcenne. Mówił mi, że zawsze trzeba być ambitnym, walczyć o najwyższe cele i stale chcieć więcej. Tak właśnie robił on, dzięki czemu mógł grać w Valencii i w Interze Mediolan. Do dziś często z nim rozmawiam – przyznaje.
Juan Roman Riquelme powiedział o nim, że „wygląda jak anioł, ale gra jak diabeł”. Na murawie jest nieprzewidywalny. – Naciera na obrońców jak szalony. Nic mu nie straszne, a w grze jeden na jeden trudno go pokonać – chwali Argentyńczyka Javi Garcia, pomocnik Benfiki. Tymczasem poza boiskiem to niezwykle spokojny, introwertyczny wręcz chłopak. W szatni jest ostatnim, który zabiera głos. Niejednemu 22-latkowi woda sodowa uderzyłaby do głowy, ale nie jemu. Angelito to uosobienie skromności. Na lewej ręce ma wytatuowane zdanie: Nacer en la Perdriel fue y sera lo mejor que ma paso en la vida (To, że urodziłem się w Perdriel było i będzie najlepszym, co mogło mnie spotkać w życiu). To hołd dla jego dzielnicy. Obok widnieje gwiazdka i numer 7 symbolizujący jego i przyjaciół. – Pozostała szóstka ma identyczny tatuaż. Niektórzy z nich nadal grają w piłkę, ale tylko amatorsko, a na co dzień studiują i pracują. Cieszę się, że ich mam i mogę na nich liczyć. Dla mnie Alex, Nico, Diego, Mauri, Jeremias i Bryan są wszystkim, razem z rodziną i narzeczoną Jorgeliną – wyznaje Di Maria. Z kolei na prawej ręce ma wytatuowane imiona swoich dwóch młodszych sióstr: Vanessa i Evelin, a na tułowiu imiona rodziców: Diana i Miguel.

Barbara Bardadyn
Październik 2010

piątek, 1 października 2010

JOAQUĺN CAPARRÓS




PRZEGLĄD SPORTOWY: Czy mecz z Valencią będzie trudniejszy niż ubiegłotygodniowe spotkanie z FC Barcelona?
JOAQUĺN CAPARRÓS: Na pewno będzie inny. Każdy mecz jest inny. Spotkanie z Barcą było trudne, ale sądzę, że z Valencią będzie jeszcze bardziej skomplikowane. Są liderem, poziom gry tej drużyny jest bardzo wysoki.

PS: Jest pan zaskoczony tak dobrą grą Valencii?
Nie. Wszyscy znamy możliwości tego zespołu. To jest mocna drużyna, jej trzon jest niezmienny od lat, piłkarze znają się doskonale. Owszem, tego lata odeszli ważni zawodnicy, w ich miejsce przyszli nowi. Wprawdzie bez nazwisk, ale z ambicjami i ogromnymi chęciami, by odnieść sukces. To, co mnie zaskoczyło, to fakt, że ci nowi piłkarze tak szybko wpasowali się do zespołu, złapali rytm i od początku grają na bardzo wysokim poziomie. Nieczęsto się to zdarza.

PS: A przed sezonem mówiło się, że bez Villi i Silvy Valencia będzie miała duże problemy, by utrzymać się w czołówce.
Tak, ale w futbolu nazwiska nie grają. Aduriz i Soldado to najbardziej znani zawodnicy, którzy wzmocnili tę drużynę, ale absolutnie wszyscy sprawdzają się znakomicie i udowadniają, że ich transfery nie były błędem. Dzięki temu Valencia jest bardzo silnym zespołem, w którym nie ma słabego ogniwa.

PS: W ostatnich 20 latach na Estadio Mestalla Athletic wygrał zaledwie raz: w grudniu 2007 roku. To był pierwszy sezon pańskiej pracy w Bilbao.
Pamiętam doskonale tamten mecz. Zwyciężyliśmy 3:0. Nie wiem dlaczego tak trudno wygrać na ich stadionie. Nie sądzę, aby był jakiś szczególny powód... Valencia zawsze miała bardzo dobrych piłkarzy. W zeszłym sezonie zajęła trzecie miejsce, grała w Champions League, wcześniej w Pucharze UEFA. Na pewno ogromne znaczenie ma publiczność, która na Mestalla dodaje im siły. Zawsze tak jest, że z jednymi drużynami gra się lepiej, z innymi gorzej. I Valencia jest jednym z tych bardzo niewygodnych dla nas rywali. Ale na pewno pojedziemy tam z zamiarem zdobycia trzech punktów. Nic innego się dla nas nie liczy.

PS: Czy Athletic będzie w stanie walczyć w tym sezonie o prawo gry w Lidze Europy?
Będzie bardzo trudno, ale musimy dawać nadzieję kibicom. Naszym celem jest zajęcie 6-7 miejsca w lidze, jednak mamy świadomość, że podobny cel postawiła sobie połowa drużyn, dlatego nie będzie to łatwe. Walka o te lokaty będzie toczyć się do końca rozgrywek.

PS: Od początku sezonu na lewej obronie występuje zaledwie 18-letni Jon Aurtenetxe. W czym jest lepszy od bardziej doświadczonych Xabiego Castillo i Mikela Balenziagi?
Zaczął ten sezon bardzo udanie. Znam go od dawna z występów w drużynie rezerw i w tym sezonie, z powodu kontuzji Koikili’ego, postanowiłem dać mu szansę, a on wykorzystuje ją w 100 procentach. Jestem nim zachwycony. Oczywiście, pozostałym zawodnikom też niczego nie brakuje i na pewno również dostaną szansę gry. Wszyscy trenują bardzo ciężko, ale na razie tę rywalizację wygrywa Jon. To ambitny, stawiający sobie niezwykle wysokie wymagania chłopak. Wie doskonale, że nie może pozwolić sobie na najmniejsze nawet rozluźnienie, bo za plecami ma piłkarzy, którzy stale na niego naciskają.

PS: Kiedy wróci Koikili?
W tym tygodniu zaczął już trenować z drużyną.

PS: Podobno Arsene Wenger jest bardzo zainteresowany sprowadzeniem do Arsenalu Gorki Iraizoza. Jest coś na rzeczy?
To tylko plotki, jakich w świecie futbolu jest mnóstwo. Pracuję w Athletic tyle lat, co jakiś czas pojawiają się podobne informacje, a jakoś nikt jeszcze nie odszedł. Gorka to znakomity bramkarz, ale nie było i nie ma żadnej oferty dla niego.

Rozmawiała Barbara Bardadyn
Październik 2010