środa, 24 sierpnia 2011

WALERIJ KARPIN





Uzależniony od nikotyny. Pali w każdej wolnej chwili. – Nie mogę żyć bez papierosów – mówi. Doskonale rozumie się z piłkarzami, chętnie z nimi żartuje, ale gdy trzeba, potrafi być ostry. Trenerem został z przypadku. Bo nie było nikogo innego.

Jeśli nie zajmujesz się futbolem 24 godziny na dobę, nic nie znaczysz. W piłce wszystko dzieje się bardzo szybko, nie możesz zaspać – Walerij Karpin kreśli swoje trenerskie credo. Od ponad dwóch lat prowadzi Spartak Moskwa, klub, z którym jako piłkarz osiągał największe sukcesy: trzy razy wygrał mistrzostwo i raz Puchar Rosji. Teraz ma ambitny plan, by przywrócić należne mu miejsce, nawiązać do lat 90., kiedy Narodnaja Komanda sprawowała hegemonię w lidze. – Jedyne, czego brakuje tej drużynie to czas. Nowi piłkarze muszą lepiej się zaadaptować, lepiej poznać ligę. Wierzę, że z tym składem możemy odnieść sukces – przekonuje 42-letni Karpin.
Ani jako piłkarz, ani po zakończeniu kariery, nawet przez chwilę nie pomyślał, by zabrać się za trenowanie. Przez 14 lat mieszkał w Hiszpanii. Grał w Realu Sociedad, Valencii, Celcie Vigo (gdzie w środku pola tworzył fenomenalny duet ze swym krajanem Aleksandrem Mostowojem), by w 2005 zawiesić buty na kołku w barwach Sociedad. Pracował jako komentator w hiszpańskiej telewizji, założył kilka firm budowlanych w Vigo (które prowadzi do dziś), jedną z nich do spółki ze swym przyjacielem Michelem Salgado. Przez dwa lata sponsorował też kolarski team Karpin-Galicia, który z powodzeniem startował m.in. w Vuelta a Espaňa. – Zawsze lubiłem kolarstwo i chciałem zobaczyć jak ten sport funkcjonuje od środka, zamarzył mi się własny, profesjonalny team – opowiada. – Poza tym jeśli przez 20 lat zajmujesz się tym samym, umiesz robić tylko jedno – wyjaśnia swoje zainteresowania pozapiłkarskie. Zainwestował również w Club Vigo Voleibol, najstarszy siatkarski klub w Hiszpanii, tym samym ratując go przez bankructwem, nie żałował też pieniędzy na Vigo Rugby Club.
W 2008 wrócił do Moskwy. Spartak zaproponował mu stanowisko dyrektora generalnego. Rok później zwolniony został Michael Laudrup. Poszukiwania następcy duńskiego szkoleniowca okazały się jednak bezowocne. – Drużyna nagle została bez trenera. Potrzebny był ktoś kto zna zespół, ligę rosyjską. Niełatwo było tak znienacka kogoś znaleźć, a skoro ja znałem już klub, piłkarzy, rosyjski futbol, wziąłem na siebie tę odpowiedzialność. Nie miałem wyjścia. Ktoś musiał się tym zająć – opowiada dziś Walerij Karpin. – Nie bałem się tej odpowiedzialności. Zresztą tak szybko wszystko się potoczyło, że nie miałem nawet czasu, by myśleć czy się boję czy nie, czy podołam temu zadaniu, czy nie. Trzeba było się tego podjąć i kropka – wspomina.
Twierdzi, że każdy mecz jest dla niego ogromnym wyzwaniem i nie zapomina, że przyszło mu przeżywać też bardzo trudne chwile. – To było wiosną tego roku. Zostaliśmy wyeliminowani z Ligi Europy przez FC Porto, a w lidze zajmowaliśmy ostatnie miejsce w tabeli. Podałem się do dymisji – opowiada Karpin. Czy pomyślał: „chyba się do tego nie nadaję”? – Aż tak to nie – śmieje się. – Ale jasne było, że coś należało z tym zrobić, zmienić trenera, piłkarzy, dyrektora generalnego… Nie można było dalej tak funkcjonować. Szukaliśmy nowego trenera, ale dzięki wsparciu zawodników i kibiców zostałem. Nie mogliśmy nikogo znaleźć, a wyniki na szczęście zaczęły się poprawiać, więc zdecydowaliśmy już niczego nie zmieniać – wspomina. Pytany o wzorce szkoleniowców bez zastanowienia wskazuje na Pepa Guardolę i Jose Mourinho. – To jedni z najlepszych trenerów na świecie, ale oczywiście każdy z nich ma swój styl, są całkowicie różni. Guardiolę pamiętam jeszcze z hiszpańskich boisk. To, co zawsze rzucało się w oczy, grając przeciwko niemu, to niebywała inteligencja – podkreśla Rosjanin i dodaje: – Można oczywiście zapożyczać pewne rzeczy od innych, ale uważam, że każdy trener powinien mieć własny styl. Najważniejsze nie jest to, co widać na boisku, lecz to, w jaki sposób się to osiąga – zaznacza.
Jakim jest trenerem? – Z charakterem. Poza tym, że potrafi przekazać wiele piłkarskiej wiedzy, jest trenerem-zwycięzcą. To szkoleniowiec kompletny – opowiada Nicolas Pareja, stoper Spartaka. – W ogóle nie widać u niego braku doświadczenia. Zresztą tak dzieje się niemal zawsze w przypadku trenerów-byłych piłkarzy. Walerij był znakomitym futbolistą, zna się na piłce, zna problemy, z jakimi mogą zmagać się piłkarze, zna systemy taktyczne. Jestem pewien, że wkrótce udowodni jak dobrym jest szkoleniowcem – uważa. Argentyński obrońca zapewnia, że z Karpinem rozumie się bardzo dobrze, nie tylko ze względu na perfekcyjną znajomość języka hiszpańskiego przez trenera. – Walerij ma charakter bardzo podobny do nas, Argentyńczyków. To może wydawać się dziwne, bo jest Rosjaninem, ale mamy wiele wspólnego. Jest trenerem o silnym charakterze, z temperamentem, więc często się wścieka, denerwuje. Ja jestem podobny, też łatwo się złoszczę, więc go rozumiem. Ale to jest normalne i służy nam na boisku jeśli na przykład drużyna musi się obudzić, musi zacząć reagować na to, co dzieje się na murawie – dodaje Pareja.
Jak mówi Karpin, za Hiszpanią nie tęskni. – Jeżdżę tam na wakacje, spędziłem tam 14 lat, więc sentyment pozostał, ale kiedy na co dzień jestem w Moskwie, nie mam nawet czasu, by o tym myśleć – przyznaje, jednak nie wyklucza, że może kiedyś wróci na Półwysep Iberyjski jako trener. – W życiu, a tym bardziej w futbolu, nie można niczego przewidzieć – kończy. I szybko wychodzi, by zapalić kolejnego papierosa.

Barbara Bardadyn
19 sierpnia 2011, Warszawa

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

JOAN LAPORTA




Szóste piętro w starej kamienicy przy Av. Diagonal, jakieś trzy kilometry od Camp Nou. To tutaj mieści się Laporta & Arbós, kancelaria adwokacka byłego prezydenta FC Barcelona Joana Laporty. Po pokonaniu labiryntu korytarzy Jordi Finestres, jego rzecznik prasowy, zostawia mnie w salonie, a po chwili zza przesuwanej ściany wyłania się Laporta. Zadowolony, uśmiechnięty, szarmancki. Dziękuję mu, że pomimo licznych obowiązków znalazł czas na spotkanie. – Ja nie miałem nic do powiedzenia. To Jordi mi kazał! – mówi, uśmiechając się szeroko.


MAGAZYN SPORTOWY: Minął ponad rok odkąd przestał pan pełnić funkcję prezydenta Barcelony. Brakuje panu świata futbolu?
JOAN LAPORTA: Nie. Jedyne, czego mi brakuje to piłkarzy, atmosfery szatni. Za resztą nie tęsknię. Teraz chodzę na mecze z moimi synami jak zwykły socio i na tym kończą się moje relacje z futbolem. Mam swoje życie. Jestem deputowanym w katalońskim parlamencie, radnym w urzędzie miasta i, jak zawsze, pracuję jako prawnik.

Odchodził pan w glorii najlepszego prezydenta w historii klubu.
Jestem bardzo dumny z tego, co zrobiliśmy. Mówię my, bo ja sam się do tego nie przyczyniłem. Na ten sukces pracowała grupa osób, a przede wszystkim piłkarze i trenerzy. My tylko podjęliśmy kilka decyzji, ale żeby te decyzje były trafne, musi być ktoś, kto je odpowiednio wcieli w życie. One okazały się słuszne dzięki piłkarzom i Pepowi Guardioli, którego drużyna wygrała tyle tytułów i wygrywa je nadal. Zostawiliśmy najlepszą Barcelonę w historii i cieszę się, że nasze dzieło jest kontynuowane.

Jak zatem ocenia pan ten rok pracy swego następcy Sandro Rosella?
Na polu sportowym potrafił utrzymać to, czego dokonaliśmy i to jest pozytywne. Z drugiej strony nie potrafiono należycie nam podziękować za wykonaną pracę. Zachowanie nowego zarządu było bardzo brzydkie. Okazali się wielkimi niewdzięcznikami, usiłowali zaszkodzić naszej reputacji. Do dziś nie mogę zrozumieć tej urazy i braku wdzięczności.

Mówi pan o zarzutach o pozostawienie długów. Bardzo zaszkodziły panu te oskarżenia ze strony nowego zarządu?
Tak. Ja nie mam nic do ukrycia i ucieszyło mnie, że wielu Katalończyków oddało na mnie głos w wyborach do parlamentu. Oni wiedzą, że zrobiliśmy wszystko jak najlepiej potrafiliśmy i odnieśliśmy sukces. Mimo to bardzo mi zaszkodzono na poziomie zawodowym, osobistym, rodzinnym. Starano się mnie zniszczyć. I to nie jest w porządku.

Nie poda pan już ręki Sandro Rosellowi?
To nie jest kwestia podania ręki bądź nie. Po tym wszystkim nie mam żadnego interesu w tym, by mieć cokolwiek wspólnego z tą osobą i jej współpracownikami. Honor może przywrócić mi tylko Zgromadzenie Ogólne Delegatów, które wycofa zarzuty pod moim adresem. To jest jedyna forma, jaką ja widzę. Teraz jest mi zupełnie obojętne, co robi zarząd klubu.

Wróćmy do przeszłości. Grał pan w ogóle w piłkę?
Oczywiście! Jako dziecko marzyłem, by zostać środkowym napastnikiem Barcelony! Jak Johan Cruyff. Nigdy nawet nie przypuszczałem, że mogę być prezydentem, chciałem być klasyczną „9”. Myślę, że w tamtych czasach każdy kataloński chłopiec marzył o tym, by zostać piłkarzem Barcelony. To wtedy przyszedł do nas Cruyff. Wszyscy ubieraliśmy się jak on, czesaliśmy się jak on, biegaliśmy jak on, staraliśmy się go naśladować pod każdym względem. Ja również (śmieje się).

Czyli Cruyff był pańskim idolem?
Tak i jest nim nadal.

Gdzie pan grał?
Byłem w szkółce Barcelony, później w kilku innych klubach, był to poziom trzeciej ligi. Nie grałem wcale źle, strzelałem dużo goli i byłem bardzo szybki, ale…

Ale…
Ojciec wymagał ode mnie przede wszystkim zaangażowania w naukę. To było najważniejsze. Żeby uprawiać futbol trzeba być bardzo zdyscyplinowanym, trzeba poświęcać się bez reszty. Ja miałem inne priorytety: studia, przyjaciele…

Skąd zatem pomysł, by wystartować w wyborach na prezydenta Barcelony?
Razem z grupą przyjaciół utworzyliśmy Elefant Blau (Niebieski Słoń), ruch, który postawił wotum nieufności prezydentowi Josepowi Lluisowi Nuňezowi, ponieważ uważaliśmy, że odzierał klub z katalonizmu, a poza tym sytuacja ekonomiczna była w niebezpieczeństwie. Od tamtej chwili – to był grudzień 1997 roku – zaczęliśmy uważnie przyglądać się poczynaniom klubu. W roku 2002 uznaliśmy, że jesteśmy gotowi, że ja jestem gotowy, aby stanąć do wyborów. Wraz z przyjaciółmi, znajomymi przygotowaliśmy kampanię i w 2003 wygraliśmy. Jestem z tego bardzo dumny, ponieważ to była duża zmiana generacyjna. Mieliśmy po trzydzieści kilka lat, ja miałem wtedy 39. Panowało przekonanie, że prezydentem Barcelony może zostać tylko człowiek starszy, a nie ktoś tak młody. Pod tym względem zmieniliśmy bieg historii. Pokazaliśmy, że jesteśmy młodzi, ale wystarczająco przygotowani, by sprostać temu zadaniu. To była rewolucja, która przyniosła najświetniejszy okres w historii klubu. W ciągu siedmiu lat wygraliśmy cztery mistrzostwa kraju, dwa Puchary Europy, Puchar Króla, Superpuchary Hiszpanii i Europy, pierwszy tytuł Klubowego Mistrza Świata… Były to lata pełne splendoru z jednym sezonem, który był perfekcyjny. Wygraliśmy wszystko, co było do wygrania. Nikt nigdy tego nie dokonał. To historyczny rekord, który można wyrównać, ale nie da się go pobić. Zdobyliśmy sześć tytułów, ale ja zawsze powtarzam, że siedem.

Dlaczego?
Ponieważ wygraliśmy 6:2 na stadionie Realu Madryt! (Laporta zaśmiewa się sarkastycznie). Zawsze lubię o tym przypominać, szczególnie dla la caverna mediatica espaňolista (hiszpańska jaskinia medialna, termin ukuty przez samego Laportę w odniesieniu do prasy z Madrytu – przyp. red.). To dla nich wielka pamiątka. Z całą sympatią i szacunkiem, który są mi winni, a który jest żaden, chcę, by zawsze pamiętali o tym 6:2.

To był najszczęśliwszy dzień pana jako prezydenta Barcelony?
Na pewno jeden z wielu. Sporo było tych chwil, a wtedy nie miałem okazji, by naprawdę się nimi cieszyć, więc teraz wykorzystuję wolny czas, by je celebrować. W każdy weekend przypominam sobie najlepsze momenty i świętuję pijąc francuski szampan, chociaż dla mnie lepsza jest katalońska cava (musujące wino – przyp. red.).

Ten najlepszy czas w historii Barcelony rozpoczął się wraz z zatrudnieniem Pepa Guardioli. Nie obawiał się pan, że podejmuje duże ryzyko powierzając mu zespół? Niewielu wierzyło, że osiągnie sukces.
A my i owszem. Wiedzieliśmy, że osiągnie sukces, ale nie, że aż taki! (śmieje się).  Rzeczywistość przerosła nasze oczekiwania. Kiedy pytają mnie, dlaczego podjąłem tę decyzję, mówię, że to jest piękna historia. Pomogliśmy w tym, by kimś wielkim została taka postać, jaką jest Pep Guardiola, który przeszedł przez wszystkie kategorie wiekowe w szkółce Barcelony, piłkarz, który debiutował u Cruyffa, wygrał cztery mistrzostwa kraju z rzędu, pierwszy Puchar Europy w historii klubu, był wyróżniającą się osobą. Po pierwsze: on jest człowiekiem, który kocha klub, który Barcelonę nosi w sercu. Dwa: posiada ogromną wiedzę na temat Barcy i futbolu. Dorastał wraz z filozofią Cruyffa, jest jego piłkarskim synem, tak samo jak Txiki Begiristain czy ja. Trzy: jest pracowity. Był już taki prowadząc Barcelonę Atletic w trzeciej lidze. A zatem byliśmy przekonani, że praca, wiedza i inteligencja to wystarczające elementy, by sprawdzić się jako trener pierwszej drużyny. Nie było lepszego kandydata od niego. Nie mieliśmy co do tego najmniejszych wątpliwości. Była to bardzo łatwa decyzja, chcę, żeby to było jasne. Niektórzy uważali, że najlepiej pasowałby Jose Mourinho… Gdzie bylibyśmy teraz z Mourinho? Postąpiłem odważnie, przyjmując ryzyko tej decyzji, bez zasłaniania się fałszywymi wymówkami na wypadek, gdyby się nie udało. Całą odpowiedzialność za ten wybór wziąłem na siebie ja. W życiu nie można być tchórzem ani fałszywcem. Trzeba brać na siebie ciężar podejmowanych decyzji. Ja brałem na siebie wszystkie. Owszem, myliłem się, ale rzadko. Musiałbym bardzo się wysilić, by wygrzebać z pamięci błędne decyzje. Bardzo często myliłem się w życiu osobistym, przyznaję, ale na poziomie klubowym, piłkarskim, bardzo rzadko. Najczęściej trafialiśmy w dziesiątkę.

Wśród tych nielicznych pomyłek był transfer Zlatana Ibrahimovicia?
My go sprowadziliśmy, ale to nie ja go sprzedałem, to nowi się go pozbyli. Nie pomyliłem się dokonując tego transferu. Spełniłem życzenie Guardioli, który pod koniec sezonu powiedział, że chce zmienić środkowego napastnika. A Samuel Eto’o mógł odejść tylko do klubu, który grał w Lidze Mistrzów. Jedyną opcją był wtedy Inter Mediolan. Porozmawiałem z Eto’o, z Morattim (właściciel Interu – przyp. red.) i przeprowadziliśmy tę operację. Nie uznaję jej za pomyłkę. Poza tym Ibra był w klubie tylko przez jeden sezon. To zbyt mało czasu, by w Barcelonie pokazać pełnię umiejętności. Nikt nie wie co by się stało, gdyby został dłużej... Ale prawda jest taka, że odszedł do Milanu i zdobył mistrzostwo.

Czy był jakiś piłkarz, na sprowadzeniu którego bardzo panu zależało, ale nie udało się doprowadzić do jego transferu?
(Myśli dłuższą chwilę) Nie. Naszym głównym celem było promowanie wychowanków. Na początku sprowadziliśmy Ronaldinho, Marqueza, Edmilsona, Giuliego, Larssona, Bellettiego, Deco, Davidsa. To była wielka inwestycja. Musieliśmy niemal od podstaw zbudować drużynę. To były trafione transfery, bo w trzecim sezonie nie musieliśmy kupować nikogo. Tylko kiedy kontuzji doznał Larsson, zimą sprowadziliśmy Maxi Lopeza, a później doszedł jeszcze Van Bommel. Jeśli spojrzymy z perspektywy czasu, wszyscy się sprawdzili. A nie, przepraszam, na początku pozyskaliśmy jeszcze Rüştü Reçbera, który okazał się niewypałem. Chociaż jego obecność dobrze zrobiła Victorowi Valdesowi. Rüştü został uznany najlepszym bramkarzem mundialu w 2002 roku i Valdes – dla mnie wspaniała osobowość i najlepszy bramkarz na świecie – widząc Rüştü, właśnie w tamtym sezonie dojrzał. A zatem obecność Turka mimo wszystko była pozytywna.

A David Beckham?
Ta sprawa obrosła już legendą. Owszem, próbowaliśmy go ściągnąć, ponieważ pewien znajomy powiedział nam, że Beckham byłby w stanie przyjść do Barcelony. Doszliśmy do porozumienia z Manchesterem United i czekaliśmy już tylko na decyzję piłkarza. I czekamy na nią do dziś! (śmieje się). Wydaje mi się, że wtedy Manchester prowadził już negocjacje z Realem Madryt i rozmowy z nami były tylko pretekstem do podbicia ceny.

Żałuje pan, że ostatecznie nie trafił na Camp Nou?
Nie. Nasze priorytety były wtedy następujące: Ronaldinho, Thierry Henry, Beckham. W takiej kolejności. Henry nam odmówił, z Ronaldinho negocjowaliśmy od początku naszej kampanii wyborczej. I jestem dumny, że udało się go pozyskać, ponieważ to był prawdziwy boom. On przywrócił naszym kibicom nadzieję.

Jakiego piłkarza chciałby pan dziś widzieć w Barcelonie?
To jest drużyna skonsolidowana. Chciałbym, by wchodzili do niej kolejni wychowankowie, bo oni czynią nas silnymi. Grając systemem wdrażanym już w niższych kategoriach wiekowych, Barca stała się zespołem bardzo trudnym do pokonania. To jest zespół zwycięski. Zespół, który oprócz wygrywania, gra bardzo dobrze. To, co robi Barcelona w ostatnich latach, to jest sztuka. Nawet jeśli ktoś nie lubi futbolu, nie może pozostać obojętnym na grę tej drużyny. Poza tym mamy najlepszego piłkarza świata, Leo Messiego, który od 16. roku życia gra w pierwszej drużynie. Mamy Xaviego, Iniestę, Victora, Pique, Puyola, Sergio, Pedro, Alvesa, mamy Abidala, który jest kochany na całym świecie, mamy Keitę, który jest uroczym człowiekiem, Milito, który wywiązuje się ze swoich zadań…

Davida Villę…
Za którego transfer spadły na mnie gromy krytyki. A gdybym nie sprowadził go wtedy, po mundialu jego cena byłaby dwa razy wyższa.

Z którego transferu jest pan najbardziej dumny?
Spektakularnym transferem był Samuel Eto’o. Dla mnie to najlepszy środkowy napastnik w historii Barcelony, a proszę pamiętać, że bardzo podobał mi się Romario,  a także Ronaldo. Eto’o był wielkim profesjonalistą, jednym z największych i być może najbardziej decydujących piłkarzy w historii klubu. Obok Messiego oczywiście.

Wygrał pan wiele tytułów, ale także walkę z ultrasami. Jak to się panu udało?
Żyjąc w wielkim strachu.

?
To są przestępcy, kryminaliści…

Pytam, ponieważ w Polsce jest to duży problem.
Ultrasi nie mogą mieć pozwolenia na wejście na stadion. Trzeba zaostrzyć kontrole, współpracować z policją i policja musi mieć zaufanie do osób zarządzających klubem, musi mieć pewność, że ci osobnicy nie dostaną od klubu pozwoleń. A dostają je, bo jeśli grożą ci śmiercią, grożą twojej rodzinie, twoim dzieciom, wtedy zazwyczaj człowiek ustępuje. My nie ustąpiliśmy. Kosztem własnego bezpieczeństwa nie ustąpiliśmy. Dla nas było jasne, że nie możemy wpuszczać tych kryminalistów na stadion. Udało nam się wyrwać ich z korzeniami, ale ponieważ przemoc i tak istnieje, zawsze jest niebezpieczeństwo, że coś się stanie. Tak czy inaczej, było warto. Nasze wysiłki nie poszły na marne. Cywilizowany człowiek nie może pozwolić, by kryminalista dyktował warunki, wytwarzał wrogą atmosferę na stadionie i wpływał na działalność klubu.

Pomówmy chwilę o Realu Madryt. Jak przyjął pan oskarżenia ze strony Jose Mourinho, który twierdził, że Barcelona jest faworyzowana przez arbitrów?
Wszyscy wiemy jaki jest Mourinho, jaki jest jego styl i sposób bycia. Zawsze wywiera presję na arbitrach, zwraca uwagę na sprawy pozasportowe. O wiele bardziej zabolały mnie zarzuty postawione w stacji radiowej Cope jakoby piłkarze Barcelony stosowali doping. To jest nie do przyjęcia i reakcja powinna być natychmiastowa. Nie powinno być żadnych relacji z Realem Madryt dopóki rzecznik Cope albo ktoś z Realu nie zdementuje tych okropnych oskarżeń, które przede wszystkim są fałszywe! Oni nie mogli znieść tego, że jesteśmy najlepszą drużyną świata, drużyną, grającą najładniejszy futbol. Ta zazdrość doprowadziła do zastosowania taktyki, która nie powinna być dozwolona. Za te kalumnie, kłamstwa, oszczerstwa zarówno Cope, jak i Real Madryt powinni odpowiedzieć przed sądem. Nie można tolerować takich rzeczy.

Sądzi pan, że podobne sytuacje będą się powtarzać?
Mam nadzieję, że nie. Relacje między Realem i Barceloną zawsze były serdeczne, przynajmniej za czasów mojej prezydentury. Naturalnie, istniała ogromna rywalizacja sportowa, a nawet polityczna, ale zawsze odnosiliśmy się do siebie z szacunkiem, z godnością. Dlatego zaskoczyły mnie te oskarżenia, ale jeszcze bardziej zaskoczyło mnie to, że Real ich nie zdementował.

Jest jakiś piłkarz Realu Madryt, który panu szczególnie imponuje?
Podoba mi się Casillas. Cristino Ronaldo jest znakomitym zawodnikiem. Podoba mi się Marcelo, który jest piłkarzem technicznym, a ja takich cenię najbardziej. O nowych nie mogę nic powiedzieć, ponieważ nie widziałem jeszcze jak grają, ale z tych sprowadzonych przed rokiem mogę wyróżnić Mesuta Özila.

Jak pan, zagorzały nacjonalista, walczący o niepodległość Katalonii, zareagował na sukces reprezentacji Hiszpanii na mundialu w RPA?
Zawsze powtarzam, że mundial wygrała Barcelona. Ale w niewłaściwych koszulkach! (śmieje się). Cieszę się szczególnie z powodu Angela Marii Villara (prezydent hiszpańskiej federacji piłkarskiej – przyp. red.), który jest człowiekiem bardzo szlachetnym i z którym łączą mnie wspaniałe relacje. Oczywiście, cieszę się też z powodu piłkarzy Barcelony, bo wygranie mundialu to najlepsza rzecz w karierze, ale naturalnie wolałbym, żeby wygrali ten turniej w koszulkach reprezentacji Katalonii. I ja o to walczę.

No właśnie. Jakie szanse ma Katalonia, by zostać niepodległym krajem?
Teraz stoimy przed historyczną szansą. Potrzebujemy tylko politycznej woli, by partia rządząca, mająca większość w katalońskim parlamencie pokierowała procesem wiodącym ku niepodległości. Dla mnie niepodległość jest kwestią godności narodowej, kulturalnej, ale przede wszystkim ekonomicznej. Wraz z niepodległością Katalonia uwolniłaby się od podatków, które nakłada na nas Hiszpania: ponad 10 procent naszego PKB, co oznacza, że każdego roku płacimy 20 miliardów euro, które nie wracają. To skończyłoby się wraz z uzyskaniem niepodległości. Mielibyśmy więcej środków na służbę zdrowia i edukację. Poza tym moglibyśmy promować naszą kulturę, nasz język, który każdego dnia cierpi agresję ze strony partii politycznych, które nad interesy Katalonii przedkładają swoje hiszpańskie uczucia.

Jaką agresję ma pan na myśli?
Na przykład stałe umniejszanie obecności języka katalońskiego w każdej dziedzinie. To nie do pomyślenia, by w XXI wieku w Kraju Walencji zabroniono emitowania TV3 (Televisió de Catalunya – przyp. red.).

Dlaczego?
Ponieważ istnieje obsesja na punkcie tego, by wszystko co znajduje się na terytorium Półwyspu Iberyjskiego było hiszpańskie. Oszukują, kiedy mówią, że Hiszpania jest państwem opiekuńczym, demokratycznym i wielonarodowym ze względu na Kraj Basków, Galicję, Katalonię i Kastylię. Mówią tak, ale tego nie praktykują. Twierdzą, że wszystkie języki są językami hiszpańskimi. Nie! Kataloński jest językiem katalońskim, nie hiszpańskim. To jest nasz język, jest częścią naszej kultury i tożsamości, jest nerwem Katalonii, a wiedzą, że język jest bardzo ważny dla kraju, ponieważ nas identyfikuje. I istnieje nieskończona ilość praw, które marginalizują kataloński w Katalonii, na przykład etykiety na produktach. Można je przeczytać tylko po hiszpańsku. To nie jest sprawiedliwe i po to jesteśmy, by tego bronić. Bo jeśli sami nie będziemy o siebie walczyć, nikt nie zrobi tego za nas.

A zatem niepodległość jest bliżej czy dalej?
Zdecydowanie bliżej. Wybory wygrała partia Convergència i Unió. Ci, którzy na nią głosowali w większości są za niepodległością, dlatego liczę, że wyborcy będą naciskać swych działaczy, by postąpili krok naprzód. Ja sam zająłem się polityką, by pracować na rzecz niepodległej Katalonii. Na razie jestem deputowanym, niewiele mogę zrobić, ale zawsze to coś. Niepodległość to jest potrzeba, to jest szansa, będziemy o nią walczyć pokojowo. To najbardziej romantyczna walka, jaką może toczyć naród. I nie pracujemy dla siebie, ale dla naszych dzieci, aby mogły żyć w dostatnim kraju, w kraju, w którym będą mogły pracować i być z niego dumni.

Chciałby pan w przyszłości zostać prezydentem Katalonii?
Niepodległego państwa tak. Oczywiście.

Jeszcze jedna rzecz na koniec. Pytałam o to wiele osób, ale nikt nie potrafił dać mi konkretnej odpowiedzi. Może pan wie dlaczego Katalończyków nazywają los polacos?
Ponieważ Polki i Katalonki są tak samo piękne.

Tej wersji jeszcze nie słyszałam.
Nie, nie, to nie to. Tylko kokietowałem (śmieje się). Wie pani dlaczego? Ponieważ w niektórych częściach Hiszpanii nie rozumiano dobrze naszego języka – a przecież wcale nie jest taki trudny –  i komentowano: „mówią jak Polacy, nic nie rozumiemy!”. Bo wasz język jest niesłychanie skomplikowany. Pamiętam, że polska gramatyka jest bardzo trudna.

Był pan w Polsce kiedy Barcelona grała w eliminacjach Ligi Mistrzów z Wisłą Kraków.
Tak, pamiętam doskonale. Akurat wtedy przegraliśmy o:1! Ale atmosfera w Krakowie była fantastyczna. Mnóstwo kibiców witało naszą drużynę, prosili o autografy, zdjęcia. To było niesamowite. Wspaniale nas ugoszczono, byliśmy na kolacji w restauracji, poznałem wiele ciekawych osób. Zaproszono mnie nawet na konferencję na Uniwersytet Jagielloński, ale ostatecznie niestety nie mogłem pojechać, ponieważ miałem inne zobowiązania. Pozostały mi naprawdę piękne wspomnienia z tamtego wyjazdu do Krakowa. Nie mam chyba z niego zdjęć… Na szczęście! (śmieje się).

Rozmawiała Barbara Bardadyn
19 lipca 2011, Barcelona