czwartek, 25 listopada 2010

MANUEL ARBOLEDA




MAGAZYN SPORTOWY: Dlaczego największy twardziel wśród obrońców polskiej ligi płacze niczym dziecko?
MANUEL ARBOLEDA: Ponieważ futbol jest moją pasją! Gram w piłkę sercem. I kiedy przegrywam – płaczę. Nie cierpię przegrywać. Jest mi wstyd. Szkoda mi kibiców, którzy przychodzą na stadion i dopingują, a my nie możemy im odpowiedzieć na murawie. W taki sposób wyrażam swoje emocje, miłość do futbolu. Zostawiam wszystkie siły na boisku, walczę o każdą piłkę, a kiedy to nie wystarcza, chce mi się płakać. Nie lubię tego uczucia kiedy wracam do domu – zwłaszcza w tym sezonie, gdy nie wiedzie nam się najlepiej – a moja córka patrzy na mnie i mówi z płaczem: „Tatusiu, znów przegraliśmy, nie chcę już iść na stadion”. To jest dla mnie bardzo smutny obrazek. Źle się z tym czuję. Dlatego zawsze chcę i staram się wygrywać.

Futbol jest pańską pasją, ale zanim się nim zajął, uprawiał pan inne sporty.
Grałem w koszykówkę, siatkówkę, uprawiałem zapasy w stylu wolnym, lekkoatletykę… Wiele różnych dyscyplin, ale ostatecznie wybrałem piłkę i nie pomyliłem się. Chociaż początki nie były łatwe. Moja mama nie lubiła futbolu. Uważała, że nic z tego nie będę miał, wolała, żebym pomagał tacie przy łowieniu ryb. Nie pozwalała mi grać, toteż często musiałem uciekać z domu. Bo futbol stał się moim życiem. Miałem wówczas 12 lat i zajmowałem się już wyłącznie grą w piłkę. Wtedy też trafiłem do dzielnicowej drużyny. Ale nie od razu pozwolono mi grać, ponieważ byłem bardzo chudy, słaby. I stąd też brały się obawy mojej mamy. Dlatego na początku zajmowałem się podawaniem piłek, czyszczeniem butów... Pewnego dnia na mecz nie przyszli wszyscy chłopcy, więc trener spytał, czy chciałbym zagrać. O niczym innym nie marzyłem. Spytałem tylko, co konkretnie mam robić. „Co chcesz!” – usłyszałem w odpowiedzi. Wszedłem i strzeliłem trzy gole.

Trzy gole?
Tak, bo przez pierwsze cztery lata byłem napastnikiem, później grałem na skrzydle. W 1998 roku znalazłem się w Millionarios, moim pierwszym profesjonalnym klubie. Wtedy mój przyjaciel spytał dlaczego nie gram na stoperze. Odparłem, że nie interesuje mnie ta pozycja. Na co on odpowiedział, że skoro jestem silny, szybko biegam, dobrze gram głową i mam świetną lewą nogę, powinien spróbować na środku obrony. Kiedy przyszedłem na pierwszy trening Millionarios, trener zapytał na jakiej pozycji grałem. Powiedziałem, że w ataku, ale mój przyjaciel twierdzi, że powinienem występować na środku defensywy. „No dobrze, to będziesz grał w obronie” – usłyszałem. I tak zostało. Czasem grałem jako skrzydłowy, ale najczęściej na stoperze.

Nie żałuje pan?
Skądże! Grając na tej pozycji zdobywałem mistrzostwo i w Kolumbii, i w Peru, i w Polsce.

Dziś nie miałby pan problemu, by zagrać z przodu?
Oczywiście, że nie. Na pierwszym miejscu jest dobro drużyny. Jeśli byłbym pomocny, mogę grać wszędzie tam, gdzie każe mi trener. Przecież w Zagłębiu Lubin przez
jedną rundę u Czesława Michniewicza występowałem na lewej obronie i chyba nie wyglądałem najgorzej, bo później wygraliśmy mistrzostwo.

Miał pan jakiś piłkarski wzór?
Dla mnie piłkarzem wszechczasów jest Ronaldo. Już w wieku 16 lat strzelił ponad 50 goli w 50 meczach. Gdy miał 17 pojechał na mistrzostwa świata. Był najlepszy, wygrywał wszystko, bił rekordy. Nie ma, nie było i pewnie przez długi czas nie będzie nikogo takiego jak on. Mogę o nim opowiadać bez końca. Jest moim idolem. Uwielbiam go. Mało tego. Oddałbym coś ze swego życia, byle tylko Ronaldo znów miał 25 lat, by wrócił do Europy. Moim marzeniem jest zmierzyć się z nim, powalczyć z nim na boisku. To cel, jaki sobie postawiłem. Wiele razy mówiłem moim bliskim, że w dniu, w którym zagram przeciwko Ronaldo, spokojnie mogę zakończyć karierę.

A zatem musi się pan przenieść do ligi brazylijskiej i to natychmiast, bo Ronaldo za chwilę zawiesi buty na kołku.
Tak (śmieje się) albo zaczekać na jego powrót do Europy.

Już nie wróci.
Mam nadzieję, że weźmie się za siebie, że schudnie, że będzie jeszcze grał. Nie rezygnuję z mojego marzenia.

Poznał go pan chociaż?
Przyjechał kiedyś do Kolumbii na mecz reprezentacji, ale szansy na rozmowę nie było. A nawet nauczyłem się podstaw portugalskiego – mimo że Ronaldo zna hiszpański – żeby w chwili, gdy go spotkam, porozmawiać z nim w jego języku. Dla mnie jest najważniejszą postacią w historii futbolu.

A ideał stopera?
Zawsze bardzo podobali mi się Sol Campbell, Marcel Desailly. Luis Amaranto Perea jest, moim zdaniem, jednym z najlepszych środkowych obrońców na świecie. Również Ivan Ramiro Cordoba. Obaj są silni i szybcy. To jest kluczowe w grze na tej pozycji.

Po przyjeździe do Polski powiedział pan, że zostanie tylko na jeden sezon.
Mam swoje ambicje, chcę się rozwijać. Plan był taki, że będę tutaj grał sześć miesięcy, maksymalnie rok. Chciałem jak najlepiej wykonać swoją pracę, a później wyjechać, jednak gdyby pojawiła się jakaś oferta z Polski – nie odrzuciłbym jej bez zastanowienia. Po przyjeździe, pierwsze pytanie jakie zadałem Filipe, koledze z Zagłębia, brzmiało: „Którzy stoperzy w polskiej lidze są najlepsi?”. To było pięć lat temu. Mówił mi wtedy o Hernanim, Głowackim, Bosackim, Choto, Ouattarze… Odpowiedziałem: „No dobrze, to teraz ja będę pracował na to, by zostać tym najlepszym”. „Jesteś szalony!” – odparł. A ja nie przyjechałem z tak daleka po to, żeby być tylko jednym z wielu. Przybyłem do Polski, by tworzyć historię. By wszyscy mogli zobaczyć, że Manuel Arboleda to dobry piłkarz, by naród polski nigdy o mnie nie zapomniał. Albo przynajmniej, żeby znaleźli się tacy, którzy wspomną, że był tu kiedyś taki Kolumbijczyk, który grał dobrze. Chciałem być najlepszy od momentu, gdy tylko znalazłem się w Polsce. I cały czas na to pracuję. Pracuję jakbym był najgorszy, po to, żeby być najlepszym. Daję z siebie wszystko na każdym treningu i w każdym meczu. Zawsze z myślą, że jestem najgorszym obrońcą i że muszę wiele poprawić. To jest moja motywacja. Moje motto. Wiem, że taka intensywna praca zaprowadzi mnie na wyższy poziom. Sprawi, że będę lepszym piłkarzem i lepszym człowiekiem.

Po tych pięciu latach spędzonych w Polsce, może pan powiedzieć, że stworzył historię?
Nie. Zostało jeszcze wiele do zrobienia. Dzięki Bogu dwa razy zdobyłem mistrzostwo kraju, Puchar Polski, występowałem w rozgrywkach UEFA, ale jeszcze nie grałem w Champions League…

Z polską drużyną raczej nie jest to możliwe.
Jest możliwe. Trzeba tylko trochę więcej zainwestować. Zawsze powtarzam: nie ma złych drużyn, są drużyny biedne. Spójrzmy na Chelsea. Ile znaczył ten klub dziesięć lat temu? Nic. Przyszedł Abramowicz, zainwestował, kupił znakomitych piłkarzy i teraz Chelsea jest jedną z najlepszych drużyn na świecie. A zatem jest to możliwe. I ja w to wierzę. W Polsce są bardzo dobrzy, utalentowani piłkarze, którzy mogliby grać w każdej lidze świata. W Anglii, Niemczech, Hiszpanii.

Na przykład?
Wielu. Peszko, Wilk, Rybus…

Chyba za dużo czasu spędza pan z trenerem Bakero. On, gdy tylko rozpoczął pracę w Polonii Warszawa, mówił podobnie.
Bo to prawda. Problem tkwi w głowie, w mentalności. Kto by pomyślał, że Lech może zdobyć punkty w meczu z Udinese albo z Juventusem? Kto by pomyślał, że Lech może pokonać Manchester City? Nikt. Siła tkwi w jedności. Jeśli razem walczymy o wspólny cel, na pewno go osiągniemy. Jestem człowiekiem wielkiej wiary. Wiem, że dzięki wspólnemu wysiłkowi i bożej pomocy, wszystko jest możliwe. Również to, że Lech Poznań wygra Ligę Europy, że pewnego dnia wygra Champions League. Dla mnie jest możliwe, że Polska zostanie mistrzem Europy i mistrzem świata.

Skąd bierze się taki optymizm?
Z ciężkiej pracy i z wiary w Boga. Chodzi o to, by Polska otworzyła się na nowych ludzi, od których mogłaby się uczyć. Kim była wcześniej reprezentacja Hiszpanii? Udział w mistrzostwach świata najczęściej kończyła na pierwszej rundzie. I co zrobiono? Stworzono bardzo silną ligę, kupiono najlepszych piłkarzy. Hiszpanie uczyli się od Brazylijczyków, Argentyńczyków, Afrykanów. Otworzyli się na świat i dziś są mistrzami. Tego właśnie potrzebuje Polska. A ludzie tutaj zamykają się i kurczowo trzymają tego, co znają, co jest ich. To błąd.

A zatem nie żałuje pan, że nie trafił do ważnej ligi w Europie, tylko osiadł w Polsce?
Moja kariera jeszcze się nie skończyła. Mam przed sobą wiele lat gry. I nie, nie żałuję, że zostałem w Polsce. Jestem tu szczęśliwy. Ludzie mnie szanują, chociaż zdaję sobie sprawę, że są też tacy, którzy mnie nie lubią. To normalne. Nie można być kochanym przez wszystkich. Zdobyłem tu nie tylko tytuły, ale również przyjaciół, poznałem ciekawych, dobrych ludzi.

Widzi pan siebie za pół roku, a może za miesiąc, grającego za granicą?
Oczywiście. Ja zawsze marzę. I wiem, że poradzę sobie w każdej lidze, w każdej drużynie. Bo jestem silny psychicznie. Jedyne, czego potrzebuję to możliwości, szansy, abym mógł zademonstrować swoje umiejętności. Jednak w tym momencie mam jeszcze siedmiomiesięczny kontrakt z Lechem. Cały czas rozmawiamy. Nie spieszy mi się, by pertraktować z innym klubem. Dla mnie na pierwszym miejscu jest Lech. Chcę tu zostać. Załóżmy, że chce mnie kupić Real Madryt. Co robię? W pierwszej kolejności rozmawiam z Lechem, ponieważ szanuję ten klub i kibiców. Oczywiście, nie zamykam drzwi przed innymi, którzy w przyszłości zechcą ze mną negocjować.

Rozmowy z panem już zapowiedział dyrektor sportowy Legii Warszawa, co wywołało wielką internetową dyskusję między kibicami Legii i Lecha. Konkluzja jest taka, że nie wie pan, w co by się wpakował…
Chcę, żeby było jasne, że my, profesjonaliści, musimy zostawić z boku sprawy związane z relacjami kibiców, klubów, miast. My jesteśmy pracownikami, wykonujemy naszą pracę i wszystko inne jest nieważne. Na pewno piłkarze Legii mogliby grać w Lechu, bo Legia ma bardzo dobrych zawodników.

Ale zdarzały się przypadki piłkarzy, którzy zamieniali Lecha na Legię i nie było im łatwo.
To jest problem kibiców, którzy popełnili ogromny błąd wobec tych zawodników. Czemu jesteśmy winni? My mamy przejmować się tym, by dobrze grać i wygrywać.  Jednak zaznaczam: nikt z Legii się ze mną nie kontaktował. Pojawiają się jakieś plotki, ale ja nic nie wiem. Jeśli Lech mnie nie zechce, wtedy będę musiał poszukać czegoś innego. Szanuję Legię, bo to wielki klub. Na pewno 70-90 procent Polaków chciałoby grać w Legii. Jestem spokojny. Zobaczymy co się wydarzy.

Ma pan 31 lat. Ile jeszcze może pan pograć na wysokim poziomie?
Na ile tylko pozwoli mi Bóg. Kiedy on powie: „stop”, zostawię to.

Udzielił pan kiedyś wywiadu, w którym ani słowem nie wspomniał o Bogu?
Nie. Bóg jest stale obecny w moich myślach i działaniach. Wszystko dzieje się dzięki Niemu i za wszystko zawsze Mu dziękuję.

Podobno po zdobyciu mistrzostwa w minionym sezonie, podczas gdy pańscy koledzy świętowali sukces, pan jakby nigdy nic zaczął się modlić.
Zawsze pierwszą rzeczą, jaką robię po meczu, jest podziękowanie Bogu. I nie ważne czy wygrywamy, czy przegrywamy. Dziękuję za to, że nikt nie odniósł kontuzji, że nikt nie został wyrzucony, ani kolega z mojej drużyny, ani z drużyny przeciwnej. Wszystko dzieje się z woli Boga. Dzięki niemu żyję, dzięki niemu gram w piłkę. Wszystko co mam: rodzinę, dom, samochód, mam dzięki Niemu.

A co powiedziałby pan ateiście?
Mam w Poznaniu przyjaciela, Meksykanina, który nazywa się Wilfredo. I on nie wierzy w Boga. Twierdzi, że Bóg nigdy nic mu nie dał… Rozumiem to, ponieważ każdy człowiek jest wolny i ma prawo wierzyć w co chce oraz myśleć co chce. Jednak kiedy się widujemy, często opowiadam mu o Bogu, chciałbym, aby uwierzył w Jego istnienie. On ma rodzinę, pracę – wszystko to za sprawą Boga. Tak czy inaczej, szanuję osoby niewierzące.

Rozmawiała Barbara Bardadyn
Listopad 2010, Poznań

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz